Nowy Rok, a my powolutku wychodzimy z covida.
Najpierw pochorował się Krzyś. Wrócił zmarznięty z wyjazdu i myśleliśmy, że Go po prostu przewiało. Mnie dopadło mnie w mieście, gdy Antkowi chciałam kupić prezent. Po prostu odcięło mi zasilanie. Gdy dotarłam do domu okazało sie ze mialam powyzej 38 stopni.
Telefon do przychodni to była przygoda. Ja doczołgałam się do niej, ( akurat nie miałam wysokiej temeperatury) a Krzysiek w tym czasie dzwonił. Ja przez okno widziałam , że babka z recepcji nie odbiera...ale ona zobaczyła mnie i przez okno się zapytała:"o co chodzi?". -"No mój mąż własnie dzwoni do Was!"
Ale OK! Skierowanie na testy załatwione. Testy zrobione, potem oczekiwanie na wynik. W miedzy czasie - brak sił zupełny, wiszenie gdzieś między jawą, a snem, skoki temperatury i...koszmarne dreszcze. Leżałam na kocu elektrycznym i marzłam. O jedzeniu nawet nie mogłam pomyśleć. Jedyne co mi wchodziło to rosół i...cytrusy.
Wyniosłam się z naszej sypialni, bo wszystko sprawiało mi dyskomfort. Krzysiek oglądał filmy, ja nie byłam stanie.
Swieta mielismy smutne. Antek nie mógł przyjechać...Teraz Sylwester tez spędziliśmy oglądając seriale na Netflixie. I...padlismy około 1 w nocy.
Powiem jedno, ten covid to nie żarty. Ciągle jestem słaba bardzo.
Jednak w całek tej sytuacji wyszło, że jesteśmy otoczeni zyczliwymi ludźmi. Adam dowiózł zakupy, Asia przyniosła gałązki na stroik. Codziennie ktoś dzwonił, lub pisał. Jakie to miłe! Tylu ludzi chciało nam pomóc!