Gdy byłam w Brnie, gdy dotarła do mnie informacja o śmierci Janka Lewego. Informacja taka zawsze jest smutna, a w momencie gdy człowiek nie może być na pogrzebie kogoś, komu sporo zawdzięcza jest smutna po strokroć.
Janek był pracownikiem technicznym na grafice warsztatowej. Najpierw miałam z Nim styczność jako studentka. Uwielbiałam grafikę, a Janek był w stanie doradzić we wszystkich technologicznych zagwozdkach: czemu papier nie wybiera farby, czemu prasa nie dobija, kiedy kłaść filc a kiedy gąbkę. Za Jego namową i z Jego pomocą w chwianiu blachy zrobiłam, jak sam to określił największą mezzotintę w historii ASP. Nie byłam z niej zadowolona, (nawet nie mam odbitki, a blacha została na uczelni) ale za to Janek był dumny jak paw, bo odbicie jej było bardzo trudne, a wszystko się udało.
Po ukończeniu ASP przez dwa lata pracowałam z Jankiem. Paliliśmy jak smoki, w piwnicy i naszej kanciapie zawsze było szaro od dymu, ale było wesoło.
W pracowni stał gramofon i do pracy puszczaliśmy muzykę z płyt. Janek miał kilka ulubionych. Jedną z nich były chóry operowe.
Nauczyłam się od Niego więcej niż od kogokolwiek innego na ASP.
Gdy już nie pracowałam na ASP zaglądałam do Janka i do żyjącej wtedy Basi Ciążkiewicz.
Basia umarła kilka lat temu. Z czasem moje wizyty były coraz rzadsze, bo jakoś nie bywałam w centrum w godzinach pracy Janka.
Widziałam się z Nim rok temu. Zorganizował wyprzedaż grafik ze swoich zbiorów, żeby zebrać na chemioterapię...
Janku, specjanie dla Ciebie Twój ulubiony chór z Nabucco.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspominki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspominki. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 24 sierpnia 2015
czwartek, 22 sierpnia 2013
Wielki powrót do domu.
Przez 10 dni prowadziłam zajęcia foto z dzieciakami w Samselowie. Było bardzo intensywnie i myślę, że kilkoro złapało bakcyla. Po powrocie przepakowałam się i od razu wyjechaliśmy na rodzinne wakacje.
Pierwszy przystanek był w Kłaju. Tutaj byliśmy umówieni z Piotrkiem i Anka na wspólny wyjazd. Pojechała też z nami ich córka Ola.
Pierwszego dnia wykonaliśmy kawał trasy i dojechaliśmy do Plitvic. W samochodzie pod koniec trasy coś zaczęło tajemniczo huczeć.Namioty rozbijaliśmy po ciemku. Rano pojechaliśmy oglądać Park Narodowy Plitvickie Jeziora. Cóż dużo mówić...jest tam pięknie. Królestwo wody czystej, ryb, zieleni.Woda ma tam w jeziorach kolor nieprawdopodobnie turkusowy.
Ruszyliśmy do Trogiru. Auto to szumiało, to huczało. W Trogirze zatrzymaliśmy się pod sklepem po wodę. Chcemy ruszyć, a tu...nic. Silnik nie kręci, jakby padł akumulator. Podłączyliśmy kabelki i auto odpaliło od akumulatora Piotrka. Jedziemy, ale ze strachem, ze auto zdechnie. Podjechaliśmy na jeden camping, ale tam było nieciekawie, na drugim nie było miejsca. Na trzecim udało nam się znaleźc miejscówkę taką, żeby ewentualnie móc podłączyć kable do akumulatora.
Rozbiliśmy się obozowiskiem, poszlismy na spacer. Camping był przyjemny, czysty ze sklepem na terenie, więc zaopatrzenie mieliśmy pod ręką. Na drugi dzień zaliczyliśmy plażę, ale nie wzbudziła mojego zachwytu, bo śmieci sporo i woda niezbyt czysta. Cóż...zatoka. Wieczorem podjechał do nas znajomy Piotra, który zostawił nam namiary, na człowieka co mogłby nam pomóc z autem. Człowiek ten pojawił się rano. I wtedy okazało się, ze auto już nie "kręci"zupełnie. Ktoś tam rzucił pomysł, żeby naszą "czerwoną rakietę" popchnąć, i mało nie wylądowała w morzu. I nic...przyjechali z assistance , zabrali lawetą auto do serwisu i uświadomili nam , że diesla się nie pcha, bo można uszkodzić silnik. My już ledwo ciepli z nerwów. W perspektywie kupno nowego silnika...Chłopaki pojechali do warsztatu, a my z Anią i dzieciakami nad wodę. Okazało się, ze zepsuł się kompresor od klimatyzacji. Mieliśmy poczekać na nowy. Wieczorem zrobilismy wycieczkę łódką do Trogiru. Miasto urocze, wąziutkie uliczki, nic tylko spacerować.
Na drugi dzień plaża. Ponieważ ja nie znoszę leżeć, poszłam na spacer i natknęłam się na kilka uroczych zakątków. Poszliśmy tam potem wszyscy, bo w uliczkach był cień. Po powrocie padliśmy plackiem, a potem okazało się, że Ania dostała udaru. Super jednym slowem!. Za to zadzwonili z warsztatu, ze można odebrać auto. Oczywiscie nie dali nowego kompresora tylko wymienili łożysko, a nie dali nowego bo nie wiedzieli kiedy ma być...itd.
Ruszyliśmy do Dubrownika. Po drodze okazało się, auto znowu wydaje dziwne dżwięki, oraz roznosimy woń palonego igielitu. Camping w Dubrowniku okazał się okropny, drogi, do toalet i prysznica było z pół kilometra. Mimo to niezrażeni ruszyliśmy zwiedzać środkami komunikacji miejskiej Dubrownik. I....czuje niedosyt. Tłumy ludzi, ale uroczo, knajpy, knajpeczki. Niestety powrót na camping klimatyzowanym busem spowodował, że niedoleczone przeziębienie z którym przyjechałam od Kseni rozwineło skrzydła. Zaczęłam kasłać i tak już zostało do końca wyjazdu. Na drugi dzień plażowaliśmy i znaleźliśmy nawet kawałek plaży "mniej cywilizowany". Ba, natknęliśmy się nawet na naturystów.
Kolejnego dnia wykonaliśmy mały skok do Molunatu. I tu dopiero trafilismy na cudny kameralny camping. Namiot rozbilismy pomiędzy opuncjami, a drzewkami cytrynowymi. Własciciel zacieniał miejsca namiotowe siatką, po której puszczał wino lub kiwi. Ledwo rozbiliśmy namiot zaczęła się burza i gradobicie.
Tu spędziliśmy kilka dni jeżdżąc na odkrytą plażę pod klifami, smażąc ryby, chodząc na spacery. Wybraliśmy się nawet na miejscową imprezę.
Ruszyliśmy do Bośni i Hercegowiny. Okazało się, że nie możemy włączyć nawet nawiewu w aucie, bo śmierdzi spalenizną. Na zewnątrz upał a my bez klimy. Przejechaliśmy przez góry. Wszyscy straszyli, że Bośniacy jeżdżą, jak wariaci, ale największym wariatem okazał się Szwajcar który wjechał na rond pod prąd. Największymi chamami na wąskich drogach okazali się Niemcy i Austriacy. To oni nie zwalniali i nie zjeżdżali nawet odrobiny z drogi, żeby umożliwić innym bezpieczną jazde.
Wdrapaliśmy się górkami do Mostaru - bieguna ciepła. Tego dnia bylo prawie 48 stopni. Miejsce piękne, ale widać jeszcze mnóstwo śladów po ostatniej wojnie...
Tego dnia celem było Sarajewo. I ...jest to jedno z tych miejsc gdzie będę musiała wrócić. Zaintrygowało mnie, zauroczyło.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. 20 km. od granicy zatrzymalismy się na stacji benzynowej. I już nie mogliśmy ruszyć. Byłam załamana...popsute auto, w samochodzie obok Ola z gorączką. Pusto, wydawało się, ze koniec świata. Koszmar... Krzyś poszedł zagadać z chłopakiem pracującym na stacji. Ten powiedział, że nie zna się na autach, ale zadzwonił do jakiegoś speca. Ten miał się zjawić za 10 minut, pojawił się za pół godziny...pokazał Krzyskowi na migi zeby wrzucił 5 bieg, bujnął autem i...silnik zaskoczył. Ale kazał jechac ze sobą. Okazało sie z 200 m. dalej, ten szrot co majaczył w kurzu , to jego warsztat. Efekt był taki, ze wstawił kompresor używany co zajęło jakies pół godziny. Tyle, że musielismy drugi raz zapłacić za naprawę...
Następny przystanek to Szeged na Węgrzech. Polecam naprawdę. Pięknę miasto.
To tyle przygód...poza tym było gorąco i ciągle wydawało mi się, że mam tyle zdjęć do zrobienia:))
Tu zdjęć tylko kilka. Więcej TU na FB.
Tu zdjęć tylko kilka. Więcej TU na FB.
piątek, 14 maja 2010
Mima
Dzis rano Agnieszka musiała uśpić Mimkę.Biedny piesek miał udar. Jest mi bardzo smutno. Był to najcudowniejszy, najmniej problemowy i najbardziej kontaktowy pies jakiego znałam.
sobota, 1 maja 2010
Archiwum
czwartek, 26 listopada 2009
Wspominkowo
Zawsze gdy słyszę ten kawałek to włączają mi się wspomnienia.
Przypomina mi się robienie odbitek w łazience. Powiększalnik stał na pralce, na wannie leżała płyta pilśniowa bo gdzieś musiały stać kuwety i samoróbka lampa z czerwoną żarówką. Był to czas, że robiliśmy odbitki z moim kumplem Piotrkiem i jakimś cudem mieścilismy się w tej ciasnej łazience. I jeszcze, o zgrozo, palilismy w tym pomieszczeniu papierosy!! Jedno z nas świeciło, drugie wywoływało. Obok kibla stał radiomagnetofon Grundig i najczęściej sączyła się Laurie. Czasami nad ranem włączaliśmy radio. Nigdy nie zapomnę zapachu odbitek wynoszonych z łazienki bladym świtem. Zdjęcia były towarzyskie, imprezowe, pamiątkowe, różne...były cudowne.
Przypomina mi się robienie odbitek w łazience. Powiększalnik stał na pralce, na wannie leżała płyta pilśniowa bo gdzieś musiały stać kuwety i samoróbka lampa z czerwoną żarówką. Był to czas, że robiliśmy odbitki z moim kumplem Piotrkiem i jakimś cudem mieścilismy się w tej ciasnej łazience. I jeszcze, o zgrozo, palilismy w tym pomieszczeniu papierosy!! Jedno z nas świeciło, drugie wywoływało. Obok kibla stał radiomagnetofon Grundig i najczęściej sączyła się Laurie. Czasami nad ranem włączaliśmy radio. Nigdy nie zapomnę zapachu odbitek wynoszonych z łazienki bladym świtem. Zdjęcia były towarzyskie, imprezowe, pamiątkowe, różne...były cudowne.


Etykiety:
dzień jak co dzień,
foto,
trochę muzy,
wspominki
Subskrybuj:
Posty (Atom)